Witajcie Kochani w ten cudowny wtorkowy poranek 💜
Dziś będzie o duchowym przewodnictwu, znakach i o tym jak nasz cudowny synek został leśnym przedszkolakiem.
Kiedy zaczynamy patrzeć na swoje życie nieco z boku, niczym na przedstawienie w teatrze, a ludzi spotykanych na swojej drodze zaczynamy obserwować niczym aktorów na scenie szybko okazuje się, że wszyscy oni pojawiają się w naszym życiu w odpowiednim czasie i mają odegrać w nim jakieś role.
Paulę poznałam, kiedy synek nie miał nawet roczku. Uczestniczyłyśmy razem w moim pierwszym kursie nauczycielskim jogi dla dzieci. W przerwach Paula opowiadała nam o niezwykłej dla mnie wówczas idei założonego przez nią przedszkola wolnościowo-demokratycznego, w którym to dzieci są głównymi inicjatorami działań, tworzą obrazy z darów natury i śmieci, mogą biegać i skakać, nikt nie każe im zachować ciszy i zawsze wysłucha kiedy mają coś do powiedzienia. I choć w głębi serca czułam, że wychowanie przedszkolne powinno właśnie tak wyglądać to wiedziałam, że raczej niewielka garstka dzieci ma szansę na poznanie tego świata. To było coś czego zapragnęłam dla mojego synka. Poczułam, że to jedyna szansa, aby wszystko to co przekazuję mu w domu znalazło kontynuację w obcym munświecie.
Kiedy skończył dwa i pół roku zadzwoniłam do przedszkola Pauli i powiedziałam, że chciałabym, aby do nich dołączył. Okazało się, że na wolne miejsce musielibyśmy poczekać minimum półtora roku. Hmm… a jednak jest na świecie więcej osób zainteresowanych, aby ich dziecko w przedszkolu zajmowało się czymś więcej niż nauka wierszyków i kolorowanie obrazków 🤔
Zaczęłam więc szukać w internecie jakiejś alternatywy. Nie chciałam, aby synek wskoczył do świata tzw. „wyścigu szczurów”, chciałam, aby ktoś docenił jego wrażliwość, miłość do świata i ludzi, zaufanie i wiarę w to, że wszystko jest dobre, a ludzi postrzegani jako źli stają się tacy w wyniku czynników, z którymi przyszło się im mierzyć. Chciałam, aby pobudzania jego kreatywność i indywidualizm, pozwalano robić rzeczy po swojemu, a nie wkładać do szufladki. I wtedy po raz pierwszy natknęłam się na pojęcie leśnego przedszkola. Bo nawet pojechaliśmy do jednego, założonego na skraju naszego miasta, gdzie zobaczyliśmy raczej surwiwalowe warunki, hamaki pod drewnianą wiatą rozwieszone w razie gdyby jakieś dziecko poczuło się zmęczone i kuchnię, w której wspólnie z dziećmi opiekunowie przygotowywali posiłki z tego co urosło w ogródku. Idea cudowna, ale w tym momencie kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić mojego małego synka w świecie, gdzie rzeczywiście miałby spędzać 80% czasu na dworze, ucinać sobie drzemkę na świeżym powietrzu i uczyć się cyferek wykopując z ziemi ziemniaki. Odwiedzenie tego przedszkola okazało się jednak niezwykle cenne… sprawiło bowiem, że każdej spotykanej osobie zaczynałam opowiadać o tym, że szukamy miejsca dla naszego synka i o naszych doświadczeniach. Powiedziałam o nich również mojej wieloletniej instruktorce jogi, na co usłyszałam „Hej, a nie chciałabyś, żeby synek chodził do naszego przedszkola?” „Waszego? Jak to, to Wy macie przedszkole?”
„Tak, kilka lat temu założyłyśmy ze znajomą przedszkole i szkołę, bo nie chciałyśmy aby nasze dzieci weszły w tradycyjny system edukacji. Wiesz to takie przedszkole wolnościowe i propagowaniem idei rodzicielstwa bliskości, bez kar i nagród itd.”.
Niesamowite, o czymś takim właśnie marzyłam. Po kilku tygodniach, wspaniałym okresie wspólnej adaptacji i radości nas obojga z przebywania w nowej przestrzeni staliśmy się pełnoprawnymi członkami niezwykłej społeczności 10-ciorga dzieci i ich rodziców tworzących to przedszkole. Synek uwielbiałam przebywać, budził się oczekując na to co przyniesie mu kolejny dzień i wychodził z niego jako ostatni, czasami przesiadując jeszcze przez pół godziny na korytarzowym fotelu, bądź bawiąc się na pobliskim terenie. Niezbyt długo mogliśmy się jednak nacieszyć tym stanem, przyszedł koronawirus, lockdown, kwarantanny, a później wakacje, kiedy przedszkole było zamknięte, a po nich okazało się, że budynki w których mieściło się przedszkole zostały sprzedane deweloperowi i musimy się przenieść. Po wakacjach trafiliśmy więc zupełnie do nowej rzeczywistości… Nowy budynek znajdował się prawie na drugim krańcu miasta, z dojazdem przez samo centrum, co generowało problemy ze staniem w korkach, podsypanie synka lub oglądaniem przez niego bajek na telefonie. Przedszkole zmieniło się nie do poznania. Zamiast dużej wspólnej sali, w której wszyscy bawiliście, jadły, biegały i tworzyły na dzieci czekało kilka małych sal o nieznanej funkcji, do których trzeba było dostać się windą i wiele nowych zasad jakie wygenerowała sama przestrzeń, a także koronawirusowe wytyczne. Jako rodzice nie mogliśmy już wchodzić do przedszkola, nie mogliśmy bawić się ze wszystkimi dziećmi, zacieśniać więzi i spędzać razem czasu. Koszt wynajmu wygenerował również konieczność dość szybkiego powiększania się naszej ekipy o nowe dzieci, z czym nasz synek nie do końca mógł sobie poradzić na poziomie emocjonalnym. Te i wiele jeszcze innych czynników przyczyniły się do decyzji o zawieszeniu naszego uczestnictwa. I tak od października zostaliśmy w domu. Ja pod koniec drugiego trymestru ciąży, która nie zawsze przebiegała w prawidłowy sposób, mój mający coraz większe problemy z przemieszczaniem się (stwardnienie rozsiane rozhulało się na dobre) i w firmie którą prowadzi mąż oraz nasz kochany, jednak totalnie rozpadający się pod względem emocjonalnym synek, który płakał po 20 razy dziennie z niewiadomych często powodów, rzucał przedmiotami i bił nas prawie za każdym razem, kiedy staraliśmy się dotrzeć do przyczyny jego problemów. Przesiedzieliśmy tak miesiąc. Bywałych gorsze i lepsze chwile, jednak cały czas miałam poczucie, że moje otwarte na kontakt z ludźmi dziecko potrzebuje być z rówieśnikami, biegać i hasać po świeżym powietrzu, czego ani ja ani mąż nie mogliśmy mu w tej chwili zapewnić. I wtedy przypomniało mi się to leśne przedszkole leśne, które kiedyś odwiedziliśmy. Wpisałam w wyszukiwarkę fb hasło i wyskoczyło na pierwszym miejscu… wyskoczyło, ale nie to przedszkole, w którym byliśmy kiedyś, a leśna grupa przedszkola Pauli. Tak tej samej Pauli od której pogrąż pierwszy usłyszałam o stymulowaniu rozwoju poprzez samodzielność wyboru, wolność i niezależność, tej samej, która opowiadała, że nauczyciel przedszkolny to nie opiekun tylko towarzysz w podróży do zdobywania wiedzy. Zadzwoniliśmy, pojechaliśmy i pomimo faktu, że dołączyliśmy w najbardziej wymagającym, bo jesienno-zimowym okresie zostaliśmy do dnia dzisiejszego.
Leśne przedszkole to moim zdaniem najlepszy system opieki nad dziećmi jaki można by było sobie wymarzyć. Rzeczywiście, nawet w okresie zimowym, dzieci spędzają tutaj głównie czas na świeżym powietrzu. Raz w tygodniu mają organizowaną kilku godzinną wyprawę do lasu z plecakami, gdzie odkrywają nowe zakonnik, uczą się korzystać z mapy, lornetki, walki talki, grają w podchody i chowanego. Raz w tygodniu rozpalają ognisko przy którym śpiewają, grają na djembe i gitarze. Uczą się liczyć dodając składniki do placuszków z samodzielnie uzbierane leszczyny, beztrosko taplają się w błocie, zjeżdżają z górki po lodzie na brzuchu lub pupie, bo sanek nie potrzebują. Generalnie długo by opowiadać, więc o samej idei leśnego przedszkola, o tym w co bawią się dzieci, jak wygląda typowy przedszkolny dzień, a także o tym jakie wyzwania stają przed rodzicami leśnych skrzatów postaram się niebawem przygotować kolejny wpis, a tymczasem chciałam Wam tylko powiedzieć, że całym serduchem wierzę, że nasza droga miała właśnie tak wyglądać i jeżeli zabrakłoby na niej jakiegokolwiek z aktorów, jeśli jakiś akt nie dotrwałby do końca, wiem, że dzisiaj bylibyśmy w zupełnie innym miejscu.
Cudownego dnia Kochani
Trzymajcie się cieplutko 🙂